SOLTYS SOLTYS
418
BLOG

Ludzie bez życiorysów

SOLTYS SOLTYS Polityka Obserwuj notkę 0

Ożywiony dialog jaki niedawno przeprowadzałem z jednym z moich bliskich znajomych dał mi sporo do myślenia w temacie tzw. "grzebania w życiorysach". Przyczynkiem do dyskusji była tutaj oczywiście niedawna sprawa sędziego Tuleyi, któremu nieprawomyślny redaktor Gmyz wytknął matkę pracującą w SB i infiltrującą działaczy niepodległościowych. Wiadomym środowiskom natychmiast zrobiło się żal biednego sędziego, który swego czasu, jak pamiętamy, bez śladów zażenowania palnął podczas jednej z rozpraw, iż metody śledztwa prowadzonego przez CBA przeciw dr Mirosławowi G. przywiodły mu na myśl metody z czasów stalinowskich (sic!).

Warto na samym wstępie zauważyć fakt kluczowy i znamienny zarazem - już samo nazywanie badania życiorysów osób pełniących funkcje publiczne "grzebaniem" ma nadać tego rodzaju działalności negatywny wydźwięk. W końcu jak ktoś "grzebie", to absolutnie nie po to, żeby dojść do prawdy, ale wyłącznie w takim celu, żeby komuś innemu "dowalić". Co w tym wszystkim najsmutniejsze ludzie chyba faktycznie zdają się coraz częsciej wyrażać przekonanie, że "grzebanie jest fe". Tylko czy to istotnie zawsze musi być "grzebanie" na wzór paparazzich, zaglądających do sypialni, a jeśli się da to również i do majtek celebrytów?

W moim prywatnym odczuciu takie podejście, to pokutujące po dzień dzisiejszy reperkusje polityki grubej kreski, zapoczątkowanej przez rząd tzw. pierwszego niekomunistycznego premiera czyli Tadeusza Mazowieckiego. Podczas obrad okrągłostołowych władza ustaliła z opozycją koncesjonowaną wyraźnie - "wy nie ruszacie naszych, a my nie ruszamy waszych".  Niejedna i nie dwie osoby publiczne trzymają się tych ustaleń niczym zasad dekalogu. I tak jeśli kotś niepowołany zaczyna "grzebać" w życiorysach niektórych świętych krów III RP, to wytyczne są bardzo proste:
Krok 1: przemilczeć, uznać za niebyłe, zmarginalizować (ksiązka Stanisława Remuszki o Gazecie Wyborczej, książka o Andrzeju Wajdzie Piotra Włodarskiego, twórczość Waldemara Łysiaka etc.)
Krok 2: jeśli się nie da przemilczeć, to trzeba przypuścić zmasowany atak, ale nie na samą treść, bo jeszcze nie daj Boże ktoś to zacznie czytać! Atak przypuszczamy na na autora, jego metody badawcze, jego rodzinę, jego środowisko, jego krzywo przyciętą grzywkę albo niemiły wyraz twarzy. Ma być pognębiony, ośmieszony, wytykany palcem jako nacjonalista, faszysta, antysemita, wywrotowiec albo zwyczajny głupek ("Księża wobec bezpieki" ks. Tadeusza Issakowicza-Zaleskiego czy "SB, a Lech Wałęsa" Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka etc. ).

To podejście jest tak zakorzenione, że jego ofiarami padają również niewłaściwie obrobieni ideologicznie dziennikarze (ostatnio Andrzej Stankiewicz z Wprost - http://www.www.sdp.pl/rozmowa-dnia-andrzej-stankiewicz-21-marca-2013), a nawet całe redakcje (głośny casus utrącenia redakcji tygodnika Uważam Rze i Grzegorz Hajdarowicz w głównej roli króla Bidasa - żywej antytezy Midasa).

Przypuszczam, iż te ośrodki medialne, w których interesie jest podtrzymywanie mitu założycielskiego III RP doskonale zdają sobie sprawę, iż jak powidadają "im wyżej małpa wyjdzie na drzewo tym bardziej widać, że jej dupa jest czerwona". Rozumiejąc to działają prewencyjnie,  zohydzając dociekania na temat "czerwonych życiorysów" na wszelkie możliwe sposoby. Bo oczywiście, gdy celem opartej w dużej mierze na insynucjach publikacji Cezarego Łazarewicza (redaktor Lisweeka zapracował swoim wątpliwym dziełem na nominację do dziennikarskiej Hieny Roku 2012)  jest ojciec braci Kaczyńskich, to jest działalność ze wszech miar pożądana - jeśli nie antyfaszystowska, to co najmniej propaństwowa.

To, że rządzą nimi ludzie bez życiorysów zdaje się większości wyborców nie przeszkadzać, a wręcz pomagać w wyborze - zawsze to mniej informacji do przetrawienia, więc można wybierać rządzących na podstawie pięknych słówek i aparycji. Momentami czuję się jak dziwoląg, ostatnio to uczucie miałem właśnie wówczas kiedy rozmawiałem z kumplem o sprawie Tuleyi,  gdyż dla mnie rzetelna informacja o tym z jakich środowisk wywodzi się osoba apsirująca do funkcji publicznych jest nie mniej istotna, niż to co ten człowiek mówi przed kamerami.

Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że syn komunisty będzie komunistą podobnie jak syn Pani z warzywniaka nie musi z automatu spędzić całego swojego życia pomiędzy skrzynkami z kapustą, a workiem z kartoflami. Nie w tym jednak rzecz, aby oceniać syna przez pryzmat działalności ojca (chyba, że ten sam daje ku temu powody), ale w ogóle mnieć świadomość tej działalności. Tego rodzaju publiczne napiętnowanie PRLowskich aparatczyków jest nierzadko jedyną karą jaka tych ludzi spotyka. Czy to naprawdę tak wiele za lata przelewania krwi patriotów i czerpanych z tej racji niezasłużonych profitów materialnych? Ich dzieci jeśli chcą stanąć wobec siebie w prawdzie muszą taki stan rzeczy zaakceptować, bo nie dzieje im się tutaj żadna krzywda, a na wysokich emeryturach i układach rodziców niejeden wywindował się wyżej, niż powinien się kiedykolwiek znaleźć w oparciu o rzeczywisty talent.

Kiedy upadła III Rzesza Norwegowie nie patyczkowali się z kolaborantami. Padło kilkaset wyroków śmierci, a ich potomkowie zostali odsunięci od możliwości pełnienia funkcji publicznych na okres trzech pokoleń. Jak to mówią Amerykanie "better safe than sorry". Trzymając się tej zasady moje zaufanie do postpezetpeerowskiej częsci aparatu władzy jest zerowe czy wręcz ujemne. Żałuję, że nasze eity nie znalazły w sobie tyle zdrowego rozsądku, ale najwyraźniej jakie elity taki i ich rozsądek. Moje obawy rokrocznie udowadniają niekończące się afery, na których identyfikację zaczyna już brakować przymiotników; udowadniają stronnicze i zdemoralizowane media; udowadniają wreszcie liczne wyroki wydawane przez rodzimy wymiar niesprawiedliwości (z  groteskowymi postanowieniami sądów lustracyjnych na czele). Wypada chyba tylko zacytować klasyka "nie o takie Polskie walczyłem", chociaż jestem pewien, że tradycyjnie nie mam na myśli tego samego co ów klasyk. 

Rozwazając nt. badania życiorysów osób publicznych zahaczamy oczywiście o problem szerszy - lustrować czy nie lustrować? Wszak idea lustracji jest przez mainstream traktowana z jeszcze większym wyciem oburzenia. Nie dość, że grzebać, to jeszcze chcą lustrować? A komu to potrzebne? Zapomnijmy o przeszłości, żyjmy przyszłością! A lustracja? Lustracja to przecież takie samo grzebanie, "polowanie na czarownice", "wrzucanie granatu do szamba", "wojna na teczki", "festiwal pomówień" czy moje ulubione porównanie - "fascynacja pornografią w toalecie". Gdzie w tym wszystkim chęć dotarcia do prawdy? Trzebaby chyba zapytać za biblijnym Piłatem - a czymże jest prawda? No właśnie, czymże jest prawda skoro każdy może mieć własną, skoro Jaruzelski może być zarówno zdrajcą jak i zbawcą, a Kiszczak zarówno katem jak i człowiekiem honoru?

Tutaj chyba znowu wychodzi moja alienacja, bo dla mnie sprawnie przeprowadzona lustracja, to coś zupełnie oczywistego w państwie prawa - fundament bezpieczeństwa i dowód, że państwo choć nierychliwe, to jednak w końcu sprawiedliwe wobec osób, które go zdradzały. O ćwierć wieku za późno na karanie, ale ujawnienie osób w ten czy inny sposób zaangażowanych w służbie totalitaryzmowi ma nie tylko wymiar etyczny. Po pierwsze ludzie po prostu mają prawo wiedzieć z kim mają do czynienia, czy osoba na którą głosują była "umoczona". Dla mnie osobiście jest to informacja z miejsca wykluczająca taką osobę, jako niewartą powierzenia jej jakiegokolwiek mandatu społecznego. Po drugie pamiętajmy, że przecież w Moskwie wiedzą o tych osobach wszystko za sprawą archiwów zsyłanych tam z demoludów. Jeśli taki delikwent pełni funkcję publiczną, to można go bardzo łatwo szantażować groźbą ujawnienia niechlubnej przeszłości. Ujawnienie przeszłości delikwenta (najlepiej połączone z odsunięciem go ze sprawowanego stanowiska) taki szantaż z oczywistych wzgledów wyklucza, wpływając w naturalny sposób na poprawę bezpieczeństwa państwa.

Podsumowując ten zlepek przemyśleń uważam, że badanie życiorysów osób publicznych jest nie tylko uzasadnione, ale wręcz wymagane dla sprawnie działającej demokracji. W USA do którego ponoć chcemy się upodabniać jest to absolutny standard. Logicznym jest, iż wyborca ma prawo zadawać pytania o środowisko z jakiego wywodzi się osoba na którą zamierza oddać swój głos. U nas co drugi mąż stanu się urodził, a zaraz potem już był w Solidarności i na internowaniu. Czy to naprawdę nie istotne ilu z nich nawróciło się na demokrację, kiedy statek z napisem realny socjalizm zaczął iść na dno? Obywatel ma prawo żądać od historyków i dziennikarzy rzetelnych badań nad biografiami tych osób, które chcąc pełnić funkcje publiczne dobrowolnie zrzekły się cząstki swojej prywatności. Krzyczenie "wybierzcie Mnie, ale wara od mojego życiorysu" jest tak samo absurdalne, jak absurdalny i pozbawiony logicznych argumentów jest wrzask oburzenia podnoszony przez mainstrem, gdy ktoś nieprawomyślny zechce łamać ustalenia z Magdalenki. 
 

Pozdrawaim, Sołtys

SOLTYS
O mnie SOLTYS

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka